Christina Dalcher zabrała mocny głos w sprawie głosu kobiet. W swojej debiutanckiej powieści przedstawiła dystopijną wizję ograniczenia możliwości komunikowania się poprzez pozostawienie do dyspozycji żeńskiej części społeczeństwa jedynie stu słów dziennie. Limitowanie wypowiedzi uniemożliwia jakiekolwiek porozumiewanie się, tworzenie ruchu oporu lub innych form buntu – to najbardziej istotne problemy bohaterek książki „Vox”. Czytelnika przerazić mogą za to okoliczności, w których doszło do zaprowadzenia takich porządków…
Rzeczywistość przedstawiona przez Dalcher nie jest bowiem wcale tak oderwana od naszej współczesnej sytuacji. Rządy, wedle których kobiety mają nosić na rękach bransoletki uruchamiające serię elektrowstrząsów w przypadku wypowiedzenia przez kobietę ponad stu słów dziennie wprowadzają mężczyźni powołując się na religijne uzasadnienia. Nie jest to więc nowa kultura, nowoczesny wymysł czy nawet nowy rodzaj kultu – pomysłodawcy tej polityki wspominają zapisy biblijne, znane i cytowane od wieków. Tym, co brzmi w historii opowiadanej przez główną bohaterkę, doktor Jean McClellan zatrważająco współcześnie jest także sposób przejmowania władzy przez uprzywilejowanych i podporządkowywania sobie innych – fakt braku wzajemnej współpracy pomiędzy kobietami i niedostrzeżenie zbliżającego się problemu. Ignorowanie we wcześniejszej fazie pewnych ograniczeń i prób usankcjonowania podległości mężczyznom były jednym z powodów, dla których udało się sprawnie przeprowadzić cały proces zamykania kobietom ust poprzez elektroniczne liczniki słów.
Najmroczniejsze oblicza patriarchatu są z pewnością tym, co w „Vox” najbardziej bulwersujące, wzbudzające emocje oraz wywołujące do odpowiedzi Margaret Atwood z jej „Opowieścią podręcznej”. Porównania nasuwają się w oczywisty sposób, jednak w tym wypadku zupełnie nie przeszkadza w interesującej lekturze powtórzenie pewnych wątków czy idei – tematyka wybrana przez obie pisarki jest aktualna i na tyle doniosła, by warto było pisać o niej jak najwięcej. Dalcher sprawnie tworzy dystopijną rzeczywistość, którą uzupełnia o opisy poszczególnych uregulowań prawnych i dość wyczerpująco odpowiada na ewentualne pytania, które mogą zadawać sobie czytelnicy podczas lektury, usiłując znaleźć jakiś słaby punkt w tej machinie, mogący pozwolić kobietom na odzyskanie wolności. Autorka nie pozostawia złudzeń – gdyby taki wentyl powstał, z pewnością zostałby wykorzystany.
Powieść „Vox” cechuje jednak pewna nierówność i nagła zmiana wektora, którą można dostrzec bezpośrednio w pewnym momencie fabuły. Gdy główna bohaterka zostaje wciągnięta do tajnego projektu przeprowadzanego w laboratorium historia nieco zbacza z kursu opowiadania o patriarchalnym więzieniu, a zaczyna bardziej przypominać klasyczny thriller lub paranaukową sensację. Motyw testowania leków pochłania autorkę tak bardzo, że równie dobrze moglibyśmy trzymać w ręku jakąkolwiek książkę traktującą o próbie przechytrzenia wroga, który z jakichś powodów trzyma bohatera w garści i ma nad nim władzę. Kolejne próby rozegrania pojedynczych bitew, a wreszcie finałowej batalii o wolność przyćmiewają budowany wcześniej dość skrupulatnie świat społecznych powiązań i zmienionych porządków, o którym z powodzeniem w początkowej części powieści pisze Dalcher. Z tego powodu „Vox” pozostawia nieco niedosytu pod względem wyczerpania podjętego tematu, bo głos, który autorka chciała zabrać i częściowo zabrała brzmiał mocno, więc tym bardziej żal, że został w pewnej chwili zawieszony.
Christina Dalcher „Vox”
Wydawnictwo MUZA