Derek Jarman w „Chromie. Księdze kolorów” w bardzo poetyckich słowach przeprowadza czytelnika przez świat człowieka, którego śmiertelna choroba okrada nie tylko z czasu, ale i z barw, bo pisząc tę książkę autor tracił wzrok i umierał na AIDS. Kolorystyczne skojarzenia, wykorzystywanie utartych metafor oraz odwoływanie się do wzrokowych doświadczeń czytelnika sprawiają, że tekst jest przejrzysty, pomimo braku dosłowności. Spektakl Rafała Matusza także nie komplikuje historii opowiadanej przez Jarmana. Niestety reżyser nie problematyzuje też tematu, a kolory, z których budowana jest narracja, tracą przez to na intensywności.
Spektakl rozpoczyna geneza kolorów, która kontynuowana jest z mniejszą lub większą konsekwencją przez całą „Chromę”. Gdy więc słyszymy, że „na początku była biel”, nietrudno domyślić się, że finalnie zmierzamy do czerni. O każdym z kolorów bohaterowie – na scenie oglądamy tylko dwójkę aktorów: Błażeja Wójcika i Przemysława Kozłowskiego – opowiadają, omawiając go szeroko i nie zawsze w związku z głównym wątkiem historii, czyli umieraniem. Autor książki, która stanowiła dla twórców przedstawienia inspirację, pod pretekstem pisania o chorobie podzielił się także dużo szerszymi i ogólniejszymi wnioskami o otaczających go sprawach. Mieszą się w tych refleksjach na przykład ironicznie-zabawne odniesienia religijne (w kontekście bieli pojawia się postać Zbawiciela, który, owszem, przyniósł biel, ale wraz z nią także strach, odrazę i księży) czy mniej opiniodawcze prawdy o tym, że „biel wymaga samokontroli” i „noszą ją tylko głupi lub bogaci”.
Podczas gdy tęczowa wyliczanka stopniowo się dopełnia, jakaś ogólna myśl reżyserska Rafała Matusza próbuje dojść do głosu. Jej najdonioślejszym momentem jest korespondencja inscenizowanej na scenie wolnościowej manifestacji z najaktualniejszymi wydarzeniami z Polski. „Chroma” nie stanie się jednak mocnym głosem w sprawie Białegostoku, bo w spektaklu zabrakło czegoś, co moglibyśmy skojarzyć z determinacją czy choćby stanowczym sprzeciwem. Tekst Jarmana, tylko dlatego, że traktuje o przełomach, które dokonywały się w Europie w latach 80., nie załatwia jeszcze całej sprawy – potrzebne byłoby odważniejsze odniesienie się do tego, co tu i teraz. Tymczasem spektakl Matusza ogląda się bardziej jako nawiązanie do myśli i estetyki, która przyświecała Krzysztofowi Warlikowskiemu, gdy opowiadał swoje „Anioły w Ameryce” (a co działać mogło jednak już sporo lat temu), niż próbę pokazania czegoś nowatorskiego i przez to wywołującego emocje.
Barwny za to jest na scenie Błażej Wójcik, który swojego obsadowego partnera pozostawia w dalekim tyle. Zdaje się, że tylko aktor Capitolu odnalazł się w spektaklu, który w całości bazuje na szczególnych subtelnościach, wrażliwości na odcienie i zmysłowych niuansach. To z pewnością trudna rola (obie zresztą, w zetknięciu ze skromnym zapleczem reżyserskich koncepcji były wymagające), którą Wójcik przekuwa na swój sukces – aktorski i wokalny. Jeżeli nie dla intrygującego tekstu Jarmana, to właśnie dla tej nietypowej kreacji warto obejrzeć „Chromę” i samemu zdefiniować sobie kolory, do poznawania których zaprosili twórcy spektaklu, bo przypomnienie dziś o książce ojca nowego queerowego kina to z pewnością praca, za którą pomysłodawcom przedstawienia należy podziękować
Teatr Muzyczny Capitol we współpracy z Międzynarodowym Festiwalem Filmowym Nowe Horyzonty
„Chroma. Księga kolorów”
Na podstawie książki CHROMA: A BOOK OF COLOUR, Derek Jarman
Scenariusz, dramaturgia, reżyseria, scenografia, kostiumy: Rafał Matusz i Paweł Świerczek; Przekład: Paweł Świerczek; muzyka, kierownictwo muzyczne: Piotr Dziubek; multimedia: Zachariasz Jędrzejczyk; choreografia, ruch sceniczny: Małgorzata Fijałkowska; reżyseria światła: Jakub Frączek; obsada: Przemysław Kozłowski (Wrocławski Teatr Współczesny) i Błażej Wójcik oraz Katarzyna Płachta-Styrna (altówka) i Emilia Danilecka (wiolonczela).
Premiera: 27.07.2019
Fot. BTW Photographers
[vifblike]