Tomasz Węgorzewski realizując „Mojżesza” przypomina o tym, jak bardzo teatr może być nieoczywisty. We Wrocławiu przydarza się to w ostatnim czasie niezwykle rzadko, dlatego najnowsza propozycja Teatru Polskiego w Podziemiu stanowi na lokalnej scenie pewną egzotykę. W walce o jakość spektaklu za broń łapią aktorzy, wychodząc z tej potyczki zwycięsko i udowadniając, że nie straszne im żadne zabawy teatralną formą.
Bohaterowie spektaklu zostali pozbawieni imion. Czas i miejsce akcji pozostają nieznane lub nie mają żadnego znaczenia. Filozoficzna dyskusja toczyć się może wszędzie i w każdym momencie, bo to, nad czym zastanawiają się pozostawieni na pustyni ludzie jest ponadczasowe. Rozważają kategorię końca na różnych płaszczyznach: świata, życia, wartości, dotychczasowych porządków. Ich rozmowy mają charakter bezkonfliktowej wymiany poglądów. To nie debata, w której jeden mówca przekonuje przeciwnika, by zgodził się z jego teoriami lub kwestionuje opinie antagonisty. W „Mojżeszu” trudno nawet mówić o przeciwnikach – bohaterowie dzielą się swoimi myślami, rzadko komentując wypowiedzi innych. Spierają się tylko w jednej scenie, silnie kontrastującej z pozostałą częścią spektaklu.
Przy polu ziemniaków odbywa się przeteatralizowana, będącą swoją własną karykaturą krzątanina aktorek i aktorów. Ubrani w wieczorowe suknie, z połyskującymi na twarzach brokatowymi makijażami, zarzucający długimi, doczepianymi warkoczami, załamują ręce nad klęską, która spadła na uprawy. Kłócąc się o sposób dalszego gospodarowania ziemią, aktorzy wygłaszają komiczne monologi, ubarwiając je dodatkowo przejaskrawioną gestykulacją czy sposobem wypowiadania kwestii. Cała scena nie prowadzi do żadnej konkluzji, podobnie jak żaden z wcześniejszych lub późniejszych epizodów.
„Mojżesz” to festiwal zaskakujących zwrotów akcji, choć bardziej niż w fabule, zwroty dokonują się w formie. Spektakl rozpoczyna spokojna, do pewnego stopnia nawet rzeczowa rozmowa dwóch kobiet granych przez Jankę Woźnicką i Agnieszkę Kwietniewską. W filozoficznym stylu dyskutują o pojęciach „ty”, „ja” czy „ono”, by uzasadnić koncepcję istnienia człowieka. Niespieszna, chwilami monotonna rozmowa kończy się równie niespodziewanie, jak się rozpoczęła. Rozpostarty przez całą długość sceny obraz Leona Wyczółkowskiego „Morze w Połądze”, który początkowo stanowił tło, staje się zasłoną, zza której możemy obserwować aktorów – już w komplecie, bo Woźnicka i Kwietniewska dołączają do reszty zespołu. Przygotowują się oni do kolejnych ról, a jak dowiadujemy się po chwili, mają do nałożenia dość wymagające stylizacje. Podczas zmiany strojów toczą kolejną dyskusję – tym razem o najbardziej oddziałujących na odbiorcę sposobach narracji. Wymieniając przeróżne koncepcje wypowiedzi rozważają na przykład to, czy przyjąć kobiecą perspektywę czasu, z jego cyklicznością, powtarzalnością.
W każdym z tych trzech epizodów, pomiędzy plątaniną sensów i bezsensów daje się wyłuskać wiele ciekawych spostrzeżeń, które mogłyby z miejsca stać się przyczynkiem do dalszych dyskusji o filozofii czy sztuce. Praca wybierania tych błyskotliwych diamentów z popiołów przegadania nie jest jednak zbyt łatwa, a twórcy celowo ją utrudniają. Co rusz zmieniając nie tylko tematykę, ale i konwencję spektaklu, wytrącają widzom narzędzia odszyfrowywania znaczeń, które w poprzedniej scenie mogło działać, a w kolejnej staje się znów bezużyteczne, bo konieczne jest poszukiwanie nowego wytrychu. Jeszcze dwa razy widzowie poddani zostają tym ćwiczeniom na orientację: po scenie z ziemniakami następuje epizod polegający na przebiegającej, neutralnej wręcz rozmowie bohaterów układających się w wygodnych pozycjach na materacach oraz gdy w finale trzy aktorki wykonują oryginalne piosenki, do których w dodatku tańczą.
Magda Kupryjanowicz napisała świetny tekst, w którym zawarła znaczącą liczbę komunikacyjnych szumów, a swoją cegiełkę dołożył reżyser, komplikując interpretację również inscenizacyjnie. W efekcie widzowie otrzymują przedstawienie, w którym sami muszą wykonać dużą pracę, by nadać mu sens i by w poczuciu bezsensu nie wyjść z teatru. „Mojżesz” jako spektakl „do it yourself” nie wymaga od widza wchodzenia na scenę, interakcji z aktorem czy podejmowania decyzji, które zaważą o losach bohaterów. Sam za to musi zdecydować, co właściwie usłyszał i o czym opowiedzieli mu twórcy. Układanie w głowie tych puzzli prawdopodobnie zajmie zdecydowanie więcej czasu, niż czas wizyty w Piekarni, gdzie odbyła się premiera. Poprzeczka stawiana przez twórców nie jest łatwa do pokonania, jednak dzięki niej najnowszy spektakl Podziemia ma szansę stać się teatrem prawdziwie oddziałującym na widza i zmuszającym go do przebudzenia się.
Nie tylko reżyser i dramaturżka z powodzeniem zdołali zmanipulować widzów do podjęcia intelektualnych wyzwań. Aktorzy również świetnie odnajdują się w tym zamęcie. Nieważne, czy lamentują nad nieurodzajną ziemią, metateatralnie komentują możliwości percepcyjne widzów, dyskutują-improwizują o potrzebie konfliktu tragicznego – w każdej z tych form spisują się fantastycznie. Dla tego zespołu, który co spektakl prezentuje zupełnie inne oblicza swych talentów, w teatrze przestaje funkcjonować pojęcie niemożliwego. Kwietniewska, Woźnicka, Kłos, Opaliński i Szczyszczaj udowadniają w „Mojżeszu”, że potrafią się odnaleźć w każdej roli, nawet jeśli tak różnorodne spośród nich muszą udźwignąć w ramach jednego przedstawienia.
Teatr Polski w Podziemiu
„Mojżesz”
Reżyseria: Tomasz Węgorzewski; Dramaturgia: Magda Kupryjanowicz; Scenografia, kostiumy: Dorota Nawrot; Światła, wideo: Dorota Nawrot, Wojciech Sobolewski; Muzyka: Teoniki Rożynek; Obsada: Agnieszka Kwietniewska, Janka WOźnicka, Anka Kłos, Michał Opaliński, Adam Szczyszczaj, z udziałem Haliny Rasiakówny.
Premiera: 30.11.2019
fot. Natalia Kabanow
[vifblike]