Karolina Czarnecka na płycie „Solarium 2.0.” po raz kolejny zaprasza do spotkania z Tiną – dziewczyną z małego miasta, która w Warszawie szuka możliwości, by spełnić swoje marzenia. Okazją do porozmawiania o wolności, rytuałach, patchworku i śmieciach był wrocławski koncert w Starej Piwnicy, który wyznaczył połowę trasy promującej najnowszy album.
Mieszam w kulturze: Czy Wrocław zajmuje jakieś szczególne miejsce w Twoim sercu, ze względu na Przegląd Piosenki Aktorskiej i to, co się na nim wydarzyło kilka lat temu?
Karolina Czarnecka: Tak, zajmuje, skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest mi obojętny. Właśnie ze względu na Przegląd i na to wszystko, co się wydarzyło później, ochrzciłam Wrocław „miejscem mocy”. Od tego czasu jestem co roku na PPA, choć za każdym razem w nieco innej roli. Byłam ze swoim koncertem promującym „Córkę” w klubie festiwalowym, tam też grałam z Gangiem Śródmieście, w ubiegłym roku uczestniczyłam w gali reżyserowanej przez Agnieszkę Glińską, a wcześniej tworzyliśmy Spektakl Galowy z Pożarem w Burdelu.
MWK: Minęły 4 lata od słynnego wykonania „Hera, koka, hasz, LSD”, ale i od Twojego pierwszego projektu z Tiną w roli głównej, której poświęciłaś swoją pierwszą EP-kę – czy coś się przez ten czas zmieniło? Twoja bohaterka się postarzała?
KCz: W tej chwili nadszedł moment, gdy Tina powoli opuszcza swoje larwarium, błąka się w nim i zrzuca skórę. Chce już odlecieć i zaistnieć, być prawdziwsza i bardziej wyzwolona. Przez te 4 lata oczywiście bardzo dużo się wydarzyło i na płycie „Solarium 2.0” opowiadam o tym, gdzie Tina w tym czasie była i jakim kosztem zrealizowały się jej pragnienia, wielkie marzenia i sny dziewczyny, która wyjechała z małego miasta do dużego, by się wyzwolić. A tak naprawdę myli dziś trochę pojęcie wolności.
MWK: A z czym?
KCz: To, co jej się wydaje, że jest wolnością, tak naprawdę nią nie jest, a Tina wpada w pułapkę iluzji. Próbuje się trochę z tym konfrontować, stawiać pewne granice, ale przy tym sama przekracza swoje granice w sposób dość nienaturalny. Innym razem to ktoś przekracza te granice i to również powoduje, że tworzy się iluzja wolności, która jest niebezpieczna. Mówię enigmatycznie, ale taka jest też ta płyta. Metaforyczna, poukrywana, a przy tym posklejana i patchworkowa. „Solarium 2.0” to miraż poetycki, w którym nasze emocje i doświadczenia zlepiają się. Jeśli w ogóle jesteśmy w stanie je odczytać i zrozumieć, to na pewno łatwiej to zrobić z perspektywy czasu.
MWK: „Solarium 2.0” jest enigmatyczne, ale sama podrzucasz słuchaczom tropy, udostępniając w sieci teledysk do piosenki „Marsz Śmieci” dokładnie 11 listopada. Może to być wskazówka dotycząca tego, o czym Tina myśli śpiewając ten utwór?
KCz: Udostępniłam ten klip z hasłem „każdy ma swój własny marsz”. Uważam, że wielu ludzi przyjeżdżających do Warszawy z ogromnymi nadziejami i marzeniami, staje się w pewnym sensie jakimiś bezużytecznymi śmieciami, bo największym zagrożeniem dla nich samych jest myślenie w ten sposób o sobie. W sytuacji, kiedy nie chce się iść na ugody, by zachować swoją tożsamość i zbytnio się nie naginać, trudno jest wypośrodkować bycie sobą i realizowanie pewnych planów. Piosenka „Marsz śmieci” jest też bezpośrednim nawiązaniem do umów śmieciówek, do śmieciowego życia, żarcia, myślenia, podchodzenia do relacji z ludźmi, a i wreszcie do śmieciowego traktowania samego siebie. Ona nie jest jednoznaczna, choć w kontekście 11 listopada zyskuje dodatkowy sens – szczególnie po wydarzeniach związanych z obchodami 100-lecia odzyskania niepodległości. To zawsze jest ciekawe, gdy piosenki zyskują nowy kontekst i nabierają innego znaczenia. Patchworkowość albumu „Solarium 2.0” sprawia, że materiał na nim uszyty mieni się różnymi kolorami, jak w kalejdoskopie, w którym zależnie od tego, jak spojrzysz i gdzie akurat padnie światło, zobaczysz zupełnie inny widok. Utożsamisz się z tym lub nie. Ironię podchwycisz albo wręcz przeciwnie – obrazisz się. Podczas koncertu w Częstochowie przy utworze „Biały kucyk”, kiedy okazuje się, że tytułowy kucyk zostaje oddany do rzeźnika, jeden z widzów zwrócił się do mnie z oburzeniem, jak mogłam coś takiego zaśpiewać. Trochę nie wiedziałam, jak na to zareagować, ale w duchu podziękowałam mu za to, bo przypomniał mi, że takie piosenki mają na celu wzbudzić emocje w człowieku i prowokować go. Jak to sztuka.
MWK: W twoich tekstach bardzo dużo jest ironii. Pomaga ci ona opowiadać o rzeczach, które nie są pozytywne? Bo historie Tiny to raczej zbiór traum.
KCz: Tak, lubię ironię i używam jej celowo. W Gangu Śródmieście w inny sposób śpiewamy o feminizmie czyli trudnym temacie, w którym nie jest łatwo nazywać pewne sprawy tak, by mogło to prowadzić do poszukiwania porozumienia pomiędzy kobietami i mężczyznami. Często mam wrażenie, że właśnie na tym poziomie rodzą się konflikty, bo feminizm jest rozumiany jako forma ataku. I dlatego w tym projekcie użyłyśmy takiej formy zdystansowania, w której przepuszczamy treści przez zabawę. W „Solarium 2.0” jest ironia i metafory, które z jednej strony sprawiają wrażenie, że nie trzeba wcale w to wchodzić całkiem na serio, ale z drugiej stwarzają konieczny dystans. Takie rozwiązanie ma swoje plusy i minusy. Myślę, że przeważają jednak plusy, a ten materiał musiał taki być. Bo inaczej historie Tiny byłyby opowiadane totalnie wprost i w pewnym sensie byłyby wtedy nagie. Nie chce mówić o przyszłości, ale bazując na tym, co się do tej pory wydarzyło, wydaje mi się, że poniekąd była to jedyna forma widzenia świata, która mogła się tu pojawić.
MWK: Nurtują mnie też szamanki – w twoich piosenkach pojawiają się dość często. Mają dla ciebie jakieś szczególne znaczenie, że ten motyw tak do ciebie wraca?
KCz: Na pewno mnie fascynują. Ich obecność bierze się z zapotrzebowania duchowego. Znów myślę o tym w kontekście przyjazdu do wielkiego miasta. W momencie, gdy wzrasta się w rodzinie, w której kościół porządkuje rzeczywistość, wie się, gdzie szukać rytuałów, na czym one polegają i dlaczego się je wykonuje, a także w miarę rozumie się ich sens, a uczestnictwo w nich daje poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Kiedy trzeba opuścić ten porządek i szukać własnych ścieżek, a do tego również duchowego rozwoju, to mam wrażenie, że te poszukiwania stają się trudne, ale i konieczne. Akurat świat szamanek, szeptuch, pogańskich bóstw i ich rytuałów, bardzo mnie frapuje, inspiruje, w kontraście do ich chrześcijańskich odpowiedników. Choć wiele faktów, a raczej mitów, jest przecież wzajemnie zapożyczonych.
MWK: Angażujesz się w kilka projektów jednocześnie – wspominałaś już choćby o Gangu Śródmieście, który operuje innymi narzędziami niż Twoje solowe płyty. Jak udaje ci się godzić te różne światy?
KCz: Ja w ogóle nie pracuję nad jednym projektem i bardzo często robię kilka rzeczy równolegle. Staram się, żeby nie było ich zbyt wiele. Akurat Gang i Solarium są muzycznymi działaniami, choć są zupełnie inne tematycznie i emocjonalnie, mają dla mnie inne zabarwienie i spełniają inną funkcję. Ale jestem też teraz w trakcie projektu filmowego i realizuję go nie przerywając trasy. Nie jest to łatwe, bo wymaga ogromnej samodyscypliny, a przy tym moich rytualnych przejść pomiędzy różnymi światami. Trzeba też mieć na to czas, siłę i sporą determinację. Postanowiłam, że dopóki nie obudzę się z myślą, że wiem już, czy chcę robić tylko muzykę, teatr lub film, nie będę rezygnować z tego systemu, w którym teraz żyję. Dużo czasu spędzam przy kalendarzu, by to wszystko porządkować i by mieć wokół siebie sprzymierzeńców, którzy będą mi w tym pomagali. Chyba przyzwyczaiłam się już do tego, bo kiedy analizuję poukładane życie moich znajomych, którzy mogą poważnie myśleć o swojej przyszłości i wydaje mi się czasem, że im zazdroszczę, to bardzo szybko dochodzę do wniosku, że nie mogłabym tak żyć. To nie byłoby w zgodzie ze mną.
MWK: Powiedziałaś, że nie chcesz mówić o przyszłości, ale ja chciałabym spytać, czy jest jakaś szansa na to, żeby Tina się kiedyś uśmiechnęła?
KCz: To dobre pytanie… Ale myślę, że Tina prędzej zginie niż się uśmiechnie. Co prawda wszystko jest możliwe, ale intuicyjnie czuję, że ona jednak umrze. To jest ten przypadek, kiedy jedno musi umrzeć, żeby coś innego mogło się narodzić.